Dwa dni przed świętem kobiet wolontariusze Fundacji Życie i Rodzina stanęli przy ruchliwej ulicy Andrychowa, aby uświadamiać, jak wygląda aborcja.
Reakcje na nasze działania były różne. Od wielu przechodniów i kierowców przejeżdżających samochodów zobaczyliśmy gesty bardzo nieprzychylne, a jedna z pań wręcz kazała nam najpierw urodzić, a potem się odzywać… Pod koniec pikiety jednak przechodząca pani podeszła do nas ze słowami poparcia. Mówiła, że jej córka po raz kolejny straciła dziecko. Pierwsze już jako urodzone, 10-miesięczne, a niedawno po raz kolejny, tym razem nienarodzone. Stwierdziła, że nie rozumie jak można zabić tak niewinne małe dziecko.
Dla pań, które przechodziły i machały rękami, mówiąc coś o zwykłym zabiegu, zacytuję dr hab. Marzenę Dębską: „To się odbywa na zwykłym oddziale ginekologii. Pacjentka jest w sali, dostaje tabletki, po których ma skurcze i roni. Za każdym razem wygląda to podobnie – boli brzuch, jest krwawienie, trwa to czasami wiele godzin. Ona musi sama urodzić to dziecko. Uważam nawet, że byłoby znacznie lepiej, gdyby kobiety same sobie te tabletki aplikowały – tak to się odbywa w jednym warszawskim szpitalu – to by było dla wszystkich lepsze. Pacjentka miałaby pełną świadomość, że sama podejmuje decyzję od początku do końca. Lekarz byłby wzywany tylko po to, by oczyścić macicę po dokonanym poronieniu”. Także jej mąż, prof. Romuald Dębski, znany aborter, wypowiedział się na ten temat: „W szpitalu podajemy leki wywołujące skurcze. Trwa to od ośmiu do dziesięciu godzin, ale czasami też dwa dni, zależy od tego, czy to jest pierwsza ciąża, czy kolejne, czy wczesna, czy bardziej zaawansowana. Tak samo jak przy normalnym porodzie – boli brzuch, jest krwawienie, jest rozwarcie. Rodzi się dziecko i umiera. Przed samym porodem, czasami w jego trakcie albo sporadycznie zaraz po”.
Nie bądź obojętny – broń z nami życia!
Marcin Strzałkowski