Pikieta w sobotę 20 sierpnia w Siemianowicach-Michałkowicach zapowiadała się na bardzo zwyczajną. Stanęliśmy z banerem w zdawałoby się spokojnym miejscu, naprzeciwko małego pawilonu handlowego, na skraju chodnika pod drzewami. Gdyby nie plakat, osoby mijające nas w drodze z parkingu na pobliskie targowisko, prawdopodobnie zupełnie nie zwróciłyby na nas uwagi. Klimatu spokoju dopełniało prażące na nas poranne słońce.
Po pół godzinie pomyślałam – nie w porę – że ta pikieta będzie tak spokojna, że aż nudna, bo nikt z przechodniów nie odezwał się do nas do tej pory ani słowem, jakbyśmy byli niewidzialni. Jednak był ktoś, kto zauważył zdjęcie abortowanego dziecka. Na chodnik przed nami zajechało auto, z którego wysiadł właściciel pawilonu handlowego po drugiej stronie ulicy. Pan zażądał zmiany miejsca naszego pobytu, ponieważ plakat „przeszkadza jego klientom”. Gdy odpowiedziałam, że mamy zgłoszone zgromadzenie publicznie i nie zmienię miejsca, pan wrócił do auta. Przyniósł z niego szpadel po czym zaatakował nasz plakat. By uchronić plakat , rzuciliśmy go na ziemię. Pan zaczął się nad nim pastwić wbijając weń szpadel wielokrotnie z całej siły, ale plakat się nie poddawał. Policja zjawiła się w samą porę. Pan nie zaprzeczał aktowi zniszczenia, jakiego usiłował dokonać. Po odjeździe policji agresor próbował mnie zastraszyć, mówiąc, że słyszał, jak podawałam mój adres. Po chwili zaatakował nas znowu i dokończył dzieła zniszczenia, depcząc nogami i łamiąc w rękach kije leżące z plakatem na ziemi. Policja była w pobliżu, chyba nas obserwowali, bo podjechali od razu. Powiedzieli, że wszystko opiszą w raporcie dziennym i odeskortowali nas w trosce o nasze bezpieczeństwo na komendę policji celem złożenia zawiadomienia o popełnieniu czynu zabronionego.
Dziwi nas, że widok zabitego w wyniku aborcji dziecka budzi tak wielką agresję zamiast chęci pomocy niewinnym dzieciom.
Jolanta Graca
komórka Siemianowice