„W tamtym momencie odrzuciłam wszystkie dotychczasowe autorytety, które wyniosłam z domu i przyjęłam tę internetową „sieczkę”. Stałam się skrajnym antyklerykałem, taką wojującą ateistką-feministką (…) Wmówiłam sobie, jak wiele moich koleżanek, że jestem biseksualna, bo to było w modzie.(…) Stwierdziłyśmy też, że skoro żaden kolega nam się nie podoba, to pewnie jesteśmy lesbijkami. Brzydziłyśmy się myślą o fizycznej bliskości z chłopakami, szukałyśmy czułości i wyrozumiałości u kobiet. (…) Dawniej bazowałam na subiektywnych streszczeniach rzeczywistości, przedstawianej przez lewicowych radykałów od aborcji i LGBT. To nie ma nic wspólnego z prawdą.”
Laura Lipińska: Opowiedz coś o sobie. Kim jesteś, czym się zajmujesz, czemu wolisz pozostać anonimowa? Czemu się do nas zgłosiłaś?
„Joanna”: Mam prawie 30 lat, pochodzę z południowo-zachodniej Polski, kiedyś byłam „błyskawicą” – wspierałam ruchy aborcyjne, czyli „end life” oraz LGBT. Chwilami potrafiłam nawet określać samą siebie jako biseksualistkę, a zawsze feministkę. Teraz pracuję z dziećmi. Chcę pozostać anonimowa z racji posiadania własnej rodziny i z powodu mojego zawodu, bo na moim stanowisku poglądy pro-life i antylgbt są dziś bardzo niemodne, według wielu seksistowskie i homo- oraz transfobiczne. W placówkach, z którymi jestem i byłam związana, organizowane są na przykład tzw. tęczowe piątki, a pedagodzy często są niedelikatnie proszeni o posługiwania się nowym imieniem i zmienionymi przez dziecko zaimkami niezgodnymi z ich płcią. Konserwatywne poglądy nie są tu mile widziane. Ja w pracy z dziećmi nie poruszam tematów moich własnych poglądów, uważam, że rolą pedagoga czy wychowawcy jest nie tylko nauczać, ale przede wszystkim kształtować wrażliwość, twórcze myślenie, moralność, empatię i silny charakter dzieci. Placówki publiczne nie są od tego, żeby karmić uczniów wątpliwymi ideologiami, bardzo często nie popieranymi przez ich rodziców. Sprzeciwiam się temu, ale nie chcę stracić pracy, stąd moja prośba o anonimowość. Udzielając tego wywiadu, chciałabym podzielić się moim doświadczeniem psychicznego, emocjonalnego i duchowego uzdrowienia z lewicowej propagandy.
LL: Poruszyłaś bardzo ciekawy wątek, dotyczący zaimków. Mogłabyś go pogłębić? Jak wygląda to w waszej szkole? Czy nauczyciele są zmuszani do stosowania wobec dzieci wymyślonych zaimków?
„J”: Nauczyciele nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Zazwyczaj temat zaczyna dyrekcja, ale też czasem wychodzi to od szkolnego pedagoga albo psychologa, do którego dziecko przychodzi np. z jakimś orzeczeniem i poparciem rodziców, żeby zwracać się do niego nowym imieniem, zazwyczaj przeciwnej płci albo zaimkami typu „oni”, „one”. Powiedzmy, że nauczyciele są przekonywani do tego, żeby w ten sposób się do dziecka zwracać, a jeśli się tego nie zrobi, to bardzo często ma się na karku rodziców lub dyrekcję. Boimy się nawet reperkusji ze strony kuratorium. Niestety bardzo mało się o tym mówi w mediach publicznych, czasami wybucha jakiś skandal, że ktoś nazwał dziecko jego prawdziwym imieniem zamiast tym nowym. Nauczyciele albo się boją, albo sami są progresywni i stwierdzają, że wszystko jest w porządku.
Tak to właśnie wygląda w szkołach, w których pracowałam. Transseksualna propaganda (bo inaczej tego nie nazwę) rozprzestrzenia się coraz bardziej. Sama zresztą polecałaś książkę na ten temat – „Nieodwracalna krzywda”. W Polsce sytuacja nie wygląda jeszcze może tak drastycznie, ale to nadciąga. Wielka fala krzywd i samookaleczeń, złamanych żyć, bo tylko to niesie ta ideologia. Obserwuję młodych ludzi w mediach, bo jest to też moją rolą, chcę widzieć, czym młodzież żyje, co jest dla nich ważne, co kreuje ich myślenie. I to, co widzę, jest zatrważające.
LL: Fundacja wypuściła jakiś czas temu opinię prawną dotyczącą zmuszania nauczycieli do używania zaimków niezgodnych z prawdziwą płcią. W świetle polskiego prawa jest to nielegalne. Można znaleźć ją na naszej stronie. Wracając do głównego tematu – jak wyglądało twoje dzieciństwo? W jakim domu się wychowałaś?
„J”: Wychowałam się w bardzo, bardzo bliskiej, kochającej, katolickiej rodzinie. Mój ojciec był religijny, nigdy nie wstydził się swojej wiary, jego autorytetem był św. Jan Paweł II. Był empatyczny, a równocześnie wymagający. Mama przed poznaniem go nie była aż tak wierząca, ale po ślubie się to zmieniło i wraz z rodzeństwem byłam wychowywana w wierze. Śpiewałam w scholi i solo na Mszach dla dzieci, jeździliśmy z rodziną na wycieczki do sanktuariów, prenumerowałam katolickie czasopisma dla dzieci. Codziennie rozmawiałam z Bogiem i pamiętam, że gorąco, bardzo gorąco wierzyłam w Maryję jako moją drugą mamę. Moja mama mi to nawet bardzo często powtarzała: „Maryja to twoja druga mama, zwracaj się do niej zawsze, kiedy potrzebujesz”.
Wszystko się zmieniło po śmierci mojego ojca. Zmarł, kiedy byłam młodziutką nastolatką i żałoba po nim zbiegła się z moim okresem dojrzewania. Pamiętam, że podczas pierwszej po pogrzebie ojca spowiedzi mój ulubiony ksiądz wyjaśnił mi sens śmierci ojca, ale w tak szorstki i nietaktowny sposób, że zraziłam się do tego człowieka. Jako nastolatka z burzą hormonalną patrzyłam na wszystko zerojedynkowo: jeden z autorytetów mnie zawiódł, więc go porzucam, skreślam z mojego życia i szukam innego. Podobne myślenie występuje u dziewcząt z rodzin rozbitych, przechodzących kryzys, obecnie jest ich coraz więcej. W tamtym czasie straciłam jeden po drugim dwa autorytety: ojca i ulubionego duchownego.
Byłam wtedy w gimnazjum i mniej więcej w tym okresie moja koleżanka z ławki podesłała mi przetłumaczone na polski filmiki, w których ludzie szydzili z chrześcijaństwa, katolickich obrzędów i wiary. Oglądałyśmy to na przerwach i czułyśmy dreszczyk emocji związany z czymś trochę zakazanym, łamiącym konwenanse, przeciwnym temu, w czym nas wychowano. Zwyczajny nastoletni bunt. Na nastolatki to działa jak narkotyk. Pokazałam jeden z tych filmików mojej mamie, myślałam, że bardzo się zdenerwuje i że spróbuje wytłumaczyć, dlaczego to, co oglądam, może mieć na mnie zły wpływ. Potrzebowałam takiej konfrontacji z kimś dorosłym, kto powie: „Słuchaj, to nie jest dobre dla ciebie, to niszczy twoja korzenie”. Moja mama tego nie zrobiła, wróciła szybko do własnych spraw i żałoby po ojcu. Zostałam sama z tymi swoimi przemyśleniami, w buntowniczym środowisku, pełnym antykościelnych, lewicowych haseł. Na „Naszej klasie” i „ask.fm” krążyło dużo takich treści: obrazki, posty, muzyka.
Trafiłam w pewnym momencie na stronę fanów jakiegoś awangardowego zespołu. Udzielali się tam równie wkręceni młodzi ludzie: 15 lat, niektórzy trochę starsi. Większość z nich określała siebie jako homo- lub biseksualnych. Dużo pisali na temat braku tolerancji dla ludzi ich pokroju w Polsce i o rzekomej instytucjonalnej homofobii. Prawą stronę nastolatkowie tacy jak ja uznawali za największe zło tego świata, bez wchodzenia w szczegóły, bez weryfikowania tej opinii, czy ona w ogóle ma jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości. 90% osób na tych forach to były młode dziewczyny, bardzo samotne, bez przyjaciół w życiu realnym, dziewczyny po jakiejś traumie, z rozbitych rodzin, bardzo podatne na manipulacje. Byłyśmy zdesperowane, szukałyśmy akceptacji, miłości, chętnego rozmówcy. W tamtym momencie odrzuciłam wszystkie dotychczasowe autorytety, które wyniosłam z domu i przyjęłam tę internetową „sieczkę”. Stałam się skrajnym antyklerykałem, taką wojującą ateistką-feministką, ale tylko w sferze internetowej, nie miałam odwagi jeszcze wyjść z tym do ludzi.
Wmówiłam sobie, jak wiele moich koleżanek, że jestem biseksualna, bo to było w modzie. Uznawałyśmy same siebie za bardzo nieatrakcyjne i myślałyśmy, że żaden chłopiec nigdy się nami nie zainteresuje. Uznałyśmy chłopaków za brutalnych, głupich i niedojrzałych. Myślałyśmy, że nikt nas nie rozumie, że nie warto wierzyć nikomu, kto nie podziela naszych poglądów, musimy być zamknięte we własnym świecie. Stwierdziłyśmy też, że skoro żaden kolega nam się nie podoba, to pewnie jesteśmy lesbijkami. Brzydziłyśmy się myślą o fizycznej bliskości z chłopakami, szukałyśmy czułości i wyrozumiałości u kobiet.
Pamiętam moje pierwsze zauroczenie poznaną przez internet koleżanką, nazwijmy ją Darią. Ona też była „feministką”. Miałyśmy po 15 lat. Zaprosiła mnie do zarejestrowania się na stronie, która wtedy nazywała się „innastrona.pl”, a teraz jest to „queer.pl”. Tam nawiązywałyśmy kontakty z ludźmi identyfikującymi się z ideologią LGBT. To był taki Facebook dla gejów, lesbijek i trans. Wielu użytkowników strony to były zmanipulowane dzieciaki, ale łatwo można było znaleźć też dorosłych facetów i kobiety, nie było ograniczeń wiekowych. Dorośli zaczepiali dzieci, prosili o zdjęcia, zapraszali na randki. Część z nich należała do grup sadomasochistycznych. Dzięki Bogu byłam zbyt nieśmiała, żeby kiedykolwiek dać się namówić na spotkanie z kimś stamtąd.
Daria bardzo nalegała, byśmy były w związku, a ja się zgodziłam. Zaczęłam mówić znajomym w realu, że mam dziewczynę. Wiele koleżanek mnie wtedy podziwiało, bo w końcu było to coś nowego, słabo znanego, niszowego. Dzisiaj podobnie jest z transseksualizmem – żeby się wyróżnić, trzeba się określić jako osoba niebinarna. Wtedy wystarczyło być gejem lub lesbijką. Moda na transseksualizm jest jeszcze gorsza, bo prowadzi do poważnych samookaleczeń. Podświadomie zawsze czułam, że żyję kłamstwie. Nigdy nie podobały mi się kobiety, po prostu potrzebowałam bliskiej przyjaciółki. Daria była idealną kandydatką.
Czytałyśmy razem o feminizmie i otwarcie nienawidziłyśmy mężczyzn. Ojciec Darii był narkomanem, który opuścił rodzinę i ona również była pozbawiona zupełnie męskiego wzorca. Żyłyśmy w przekonaniu, że współczesne dziewczyny, jeśli chcą w życiu coś znaczyć, to muszą wyrwać się z „sideł patriarchatu”, ta narracja cały czas trwa, widzimy to wszędzie. Brzydziłyśmy się kobiecością, a tak naprawdę zupełnie jej nie znałyśmy, miałyśmy w głowie propagandowe stereotypy „Barbie” i „kury domowej”. Wizja ciąży była dla nas czymś nienaturalnym, paskudnym wręcz, czymś, co może zagrozić naszym karierom i ciekawej przyszłości. Dziecko było dla nas skaraniem Boskim. Taka była narracja osób, z którymi stykałyśmy się w internecie i w realnym życiu. Przyjęłyśmy to jako własną opinię.
Pławiłyśmy się w tej naszej zakazanej miłości, a równocześnie utwierdzałyśmy się w depresyjnych nastrojach. Fantazjowałyśmy nawet o wspólnym samobójstwie. To jest rzeczywistość także współczesnych nastolatków, wchodzących w ruch LGBT. Z niecierpliwością czekałyśmy z Darią na pierwsze wspólne spotkanie, które miało nastąpić na paradzie LGBT. Nie było ich jeszcze wtedy zbyt dużo w Polsce i na szczęście nigdy do spotkania nie doszło. Zresztą kontakt z obiema tymi koleżankami z czasów szkolnych się zatarł. Obserwuję je dziś w mediach, są wciąż aktywne w środowisku gejowskim i ateistycznym.
W liceum karmiłam się treściami lewicowymi z internetu. Czytałam feministyczne manifesty, wierzyłam, że kobiety muszą walczyć o aborcję, że dziecko w brzuchu matki to tylko zlepek komórek, że patriarchat nas uciska, a społeczność LGBT nie ma żadnych praw. Znowu w żaden sposób nie weryfikowałam tych poglądów, nawet nie próbowałam samodzielnie myśleć.
LL: Co było potem?
„J”: Potem poszłam na studia humanistyczne. Już na pierwszym roku wyczuwało się atmosferę pewnej inkluzywności: my wszystkich kochamy, jesteśmy jedną wielką rodziną, trochę jak sekta. Jedna z dziewczyn z roku powiedziała mi nagle w drugim albo trzecim dniu naszej znajomości, że jest lesbijką. Od razu pomyślałam: „Dziewczyno, czemu mi się zwierzasz ze swoich własnych problemów, ja nie chcę o tym wiedzieć drugiego dnia znajomości”. Ale taki panował tam klimat. Dużo osób nosiło ubrania i gadżety właśnie z tęczowymi flagami, zapraszali na marsze czy pikiety propagujące „LGBT pride”. Z dystansu patrząc, zastanawiam się, z czego oni są dumni? Co to jest ta „gay pride”? Gdy ja mówię, że jestem dumna z bycia matką, to mam na myśli, że jestem dumna z bycia matką mojej córeczki, którą staram się wychowywać i która dla mnie jest największym cudem. Gdy mówię, że jestem dumna z siebie, to mam na myśli to, że mam dobre wykształcenie, że sprawdzam się w mojej pracy, że mam jakieś osiągnięcia. A co to za duma z homoseksualizmu, z problemu? Według mnie tu nie ma w ogóle racji bytu słowo „duma”, chyba że tłumaczone z angielskiego na „pycha”, ale oni nigdy nie przyznają, że są pyszni. Mój kierunek oferował też tak zwane „gender studies”. W gablotach wisiały zaproszenia na spotkania i wykłady dotyczące praw kobiet do aborcji, artykuły o płci kulturowej, o potrzebach obalenia patriarchatu etc. Takich treści było pełno.
Gdy kończyłam studia, wybuchł tzw. strajk kobiet. Włączały się w to nie tylko studentki, ale też niestety wykładowcy. Chodzili z nami na strajki, usprawiedliwiali nieobecności, dodawali na Facebooku nakładki z błyskawicami. Ludzie, którzy powinni być autorytetami, wzorami dla studentów, włączali się w wulgarny hejt i walkę o zabijanie dzieci. Ja też miałam te nakładki i udostępniałam różne rzeczy, do dziś jest mi okropnie wstyd, pomimo że pousuwałam te rzeczy z moich sociali. To była walka o prawa kobiet przy jednoczesnym agresywnym atakowaniu kobiet o innych poglądach. Pamiętam dzielenie się obraźliwymi memami, chociażby o Kai Godek. Masz wybór, dopóki jest to wybór akceptowany przez środowiska lewicowe.
Nasiliła się też wtedy kontra do krytyki LGBT. Włącza się w to używanie złych zaimków, tzw. misgendering. Dla niektórych to teraz największa zbrodnia, forma wręcz prześladowania, powód do załamania psychicznego. Rozumiesz to? Nazwanie Kasi Kasią jest prześladowaniem jej, bo ona stwierdziła, że jest Tomkiem. Absurd. Ludzie byli całkowicie wykluczani ze swoich grup za coś takiego. Pamiętam, że najlepsze na roku studentki, dziewczyny naprawdę zdolne, wykazujące się wybitną kulturą słowa, porwane psychologią tłumu, podczas tych czarnych protestów bez oporu szły i skandowały wulgarne teksty albo zamieszczały tego typu treści w internecie. Osoby, po których bym się tego kompletnie nie spodziewała i dotyczyło to też wykładowczyń. Ludzie o innych poglądach byli po prostu brutalnie wyszydzani. To wszystko było tak zupełnie bezrefleksyjne. Przecież na tych marszach domagaliśmy się prawa do zabijania. Pojawiło się hasło „I wish I could abort my goverment”, czyli była świadomość, że „abort” to usunięcie człowieka, zabicie go! Nikt z tego tłumu nie łączył faktów. Nikt nie potrafił tak naprawdę powiedzieć, kiedy zaczyna się człowiek, ale byliśmy absolutnie pewni, że w brzuchu matki, to jeszcze nie. Skąd ta pewność? Z rzucanych w internecie opinii.
LL: Co było punktem zwrotnym w Twoim życiu? Co wpłynęło na zmianę?
„J”: Najprościej mówiąc, skończyłam studia, wyszłam z tego środowiska i założyłam rodzinę. Mój narzeczony miał tu największy wpływ. To była miłość od pierwszego wejrzenia, nie miało dla mnie znaczenia, że on nie podziela moich lewicowych poglądów. To była nowość, bo kiedyś nie wyobrażałam sobie związku z kimś takim, „właściwe” poglądy to była podstawa. On pokazał mi, że można żyć inaczej, że można żyć prościej. Przede wszystkim, że nie trzeba cały czas walczyć i że wiara to taka normalna, naturalna rzecz. Kolejną ważną rzeczą była ciąża i urodzenie dziecka. Odkryłam, na czym tak naprawdę polega ten stan błogosławiony i dlaczego tak właśnie określa się ciążę. Zaczęłam cieszyć się i cenić w końcu własną, niepowtarzalną kobiecość. Wywaliłam z głowy te durne feministyczne frazesy. Kobieta nie potrzebuje żadnej progresywnej liberalnej ideologii, żeby nią dyktowała. W ciąży w końcu zaczęłam myśleć i słuchać opinii tej drugiej strony. Okazały się być sensowne. Dawniej bazowałam na subiektywnych streszczeniach rzeczywistości, przedstawianej przez lewicowych radykałów od aborcji i LGBT. To nie ma nic wspólnego z prawdą. Podjęłam poważną refleksję na tematy dotyczące aborcji, znalazłam wiele świetnych organizacji pro-life, które działają na różne sposoby i robią dobre rzeczy. Wróciłam do korzeni, do wiary, do Kościoła, do modlitwy na różańcu, do tego wszystkiego, co daje poczucie bezpieczeństwa. Po raz pierwszy od lat jestem szczęśliwa i spełniona pod każdym względem.
Kulminacyjnym momentem w moim życiu była rozmowa z kilkoma moimi przyjaciółkami. Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży, trudno mi było znaleźć pracę. I wszystkie te moje koleżanki stwierdziły, że aby móc lepiej zarabiać i realizować się jako kobieta, powinnam dokonać aborcji. To był moment zwrotny, nagle coś zaczęło dotyczyć bezpośrednio mnie i mojego dziecka. One zaproponowały mi zabicie mojego dziecka, mojej córeczki! Jakby grom przeszedł przez moją głowę… To były długoletnie znajomości, ale w tym momencie je po prostu zakończyłam. Urwałam kontakt i nie żałuję.
LL: Jak oceniasz środowiska proaborcyjne?
„J”: Są to grupy głównie kobiet o bardzo niskim zadowoleniu z życia i kobiet bardzo pesymistycznych, nastawionych anty: anti-life, antynatalistycznie. Kobiet, które bardzo łatwo skreślają ludzi, nauczyły się tego w wieku nastoletnim i nie wyrosły z tego. Często gardzą mężczyznami z powodu braku ojcowskiego autorytetu. Nie zawsze głoszą ostre hasła, ale będąc w tym środowisku czuje się, że można się przyczepić dosłownie do wszystkiego w zachowaniu mężczyzn. Dziś doszło do takiego poziomu absurdu, że spojrzenie według nich jest już molestowaniem, a miłe gesty ze strony mężczyzn (choćby otwarcie drzwi) to napaść. Te kobiety są jakby uzależnione od tego wojowniczego nastawienia. Będąc feministką, cały czas szarpiesz się z rzeczywistością, na każdym kroku znajdujesz coś, co trzeba poprawić i próbujesz to robić w sposób agresywny i absolutnie bezkompromisowy. Jeśli ktoś ma inne poglądy, to to jest obraza majestatu, seksizm, homofobia i transfobia. Dla nich walka właściwie nigdy się nie kończy, codziennie budzą się z wojowniczym nastawieniem wobec wszystkich o odmiennych poglądach, przekonane, że wszyscy knują przeciwko nim i one muszą walczyć, walczyć, walczyć. To jest wysysająca życiowe siły wściekłość na świat. Gdy należałam do tych grup, zawsze byłam spięta, nie mogłam odetchnąć pełną piersią. Podświadomie czułam, że robię to wbrew sobie i wbrew kobiecej naturze, która jest delikatniejsza i spokojniejsza. I nie domaga się zabijania. Walcząc o prawa kobiet, zapomniałam o prawach człowieka.
LL: Na koniec – co chciałabyś przekazać młodym dziewczynom, żeby ustrzec je przed tym, co przeszłaś?
„J”: Nastoletni bunt jest zrozumiały, ale warto zastanowić się, do czego może doprowadzić odwrócenie się od wartości, które przekazała nam rodzina. Czy nie jest to rezygnacja z tego, co do tej pory dawało mi szczęście? Czy naprawdę nie znajdę w rodzinie wsparcia, które otrzymywałam do tej pory? Czy warto rzucić to wszystko po jednej złej radzie od kogoś? Czy wystąpienie przeciwko rodzinnym wartościom daje ci dreszczyk emocji? Zastanów się, dlaczego. Co cię w tym pociąga, poza poklaskiem kolegów? Czy niesie ci to poza tym jakiekolwiek korzyści? Feminizm to tak naprawdę zacięta, nienawistna walka. Jesteś na to gotowa? Jeśli czujesz się samotna i niezrozumiana, pomyśl czy nie warto zgłosić się do specjalisty lub po prostu porozmawiać z kimś zaufanym. Spróbuj poszukać pomocy, jeśli potrzebujesz i pamiętaj, że grupa znajomych to nie są specjaliści od zdrowia psychicznego. Nie żyłaś do tej pory w żadnej sekcie, tylko w rodzinie, we wspólnocie, której zależy na twoim dobrobycie, na szczęściu, na miłości. A jeśli już odeszłaś, to zawsze możesz wrócić do korzeni. Prawdziwi przyjaciele cię w tym wesprą.
Rozmawiała Laura Lipińska